Thursday, 11 February 2016

Biały płomień, kociołek i sztuczki magiczne czyli Neil Gaiman i Terry Pratchett

Dzisiaj będzie wpis łączony, omawiający dwie książki i dwóch pisarzy ale jasne jest dlaczego - dlatego, że mowa będzie o Terrym Pratchetcie i Neilu Gaimanie.

Zrobili razem wiele szalonych rzeczy (wbrew pozorom Dobry Omen powieść o inwazji antychrysta wcale nie bije tu rekordów szaloności)


No dobrze plasuje się w czołówce...

więc jest bardzo właściwe, aby pojawili się tu wspólnie.

Zwłaszcza jeśli się wie, że Kiksy klawiatury, ostatni zbiór tekstów publicystycznych Pratchetta zawiera przedmowę Neila i tekst o Neilu.

W swojej przedmowie Neil przekonuje, że siłą napędową twórczości Pratchetta, tej jakże często zbywanej mianem fantastycznych bajek fantastycznie złożonej satyry społecznej był gniew. I był, niewątpliwie, gniew na życie jako takie stawiające nas wobec takich a nie innych wyborów, takich a nie innych konsekwencji cudzych wyborów i tak znikomego wpływu na wszystko wokół gdy w grę wchodzą sprawy ostateczne. W Kiksach bardzo wyraźnie widać, jak ten gniew przybiera na sile, krystalizuje się w biały płomień tak bezwzględnie oświetlający wszystko wokół, że nikt nie może już udawać, że nie widzi. Pratchett zawsze był kontrowersyjny, zawsze. Po prostu kiedyś umiał i chciał się maskować, pisząc dla niepoznaki i czystej radochy i na przekór krytykom o płaskim świecie na grzbiecie żółwia. Ale życie nie pozostawiło mu wyboru i musiał być kontrowersyjny całkowicie otwarcie. Jego głos w sprawie eutanazji, której był gorącym zwolennikiem nie może być zignorowany. Gniew mu w tym pomógł. Ale  co jest najbardziej zdumiewające i co też w tych tekstach widać to fakt, że gniew w wykonaniu Terry'ego jest źródłem współczucia, a może - że bierze się ze współczucia. Że Terrym miota gniew właśnie dlatego, że jest po stronie ludzi a nie przeciwko nim. Widać więc, jak Terry w swoim gniewie potrafi się cieszyć z ludzkiego porozumienia, faktu, że ludzie zaczynają WYSŁUCHIWAĆ swoich racji nawet w bardzo kontrowersyjnych kwestiach.

Bo właśnie widać w Kiksach także inne rzeczy, jakie Terry wrzucał do kociołka, bulgoczącego w tym białym płomieniu. Co mnie uderzyło najbardziej to jego ogromna, wszechogarniająca ciekawość dosłownie wszystkiego i związana z tym umiejętność koncentracji (przy całkowitym roztargnieniu) i słuchania. Sam Terry zauważa je niejako marginalnie (cytuje swojego sekretarza, który stwierdza, że umie on wsysać opowieści ludzi jak odkurzacz). A przecież to są rzeczy niezwykle cenne. Ciekawość jest tak naprawdę towarem deficytowym i dopiero kiedy się człowiek natknie na taką stukaratową ciekawość w wersji pratchettowej to zupełnie inaczej patrzy się na świat. Mam wrażenie, że to jedyna porada dla ewentualnych przyszłych pisarzy jaką można stąd wyciągnąć, może dlatego, że nie jest podawana jako porada dla pisarzy, tylko receptura na życie, jeśli takowe istnieją. Bądźcie ciekawi. Wszystkiego. To właśnie ciekawość jest siłą wprawiającą świat w ruch. Ale musi być przyprawiona współ-czuciem. Wręcz czułością. I gniewem.

Tekst o Neilu jest tak pełen radości i ciepła i taki trafny, że nie wiem, czy powinnam cokolwiek dodawać, należałoby po prostu zacytować Terry'ego. No ale spróbuję.

A na odwagę - jedna z ostatnich szalonych rzeczy jakie zrobili razem czyli Neil i Terry jako policjanci ścigający demona



Neil Gaiman znany jest jako pisarz zadomowiony w strefie półmroku. W tym miejscu, gdzie jest już ciemność, ale jeszcze nas nie wciągnęła. I Gaiman umie nas przekonać, aby pozwolić się wciągnąć. To robi w swoich powieściach. Natomiast w najnowszym zbiorze opowiadań "Drażliwe tematy. Krótkie formy i punkty zapalne" widać najlepiej to, co tak świetnie ujął Terry - że Neil nie jest magiem. On jest iluzjonistą, jest sztukmistrzem. Punkty zapalne są bowiem zbiorem opowiadań, nie jednolitą powieścią, gdzie można dopieścić stworzenie świata tylko zbiorem światów, setkami królików w kapeluszu po drugiej stronie lustra. Już Marquez zauważył, że z tego właśnie względu opowiadania są trudniejsze niż powieści. Zawsze zawierasz umowę z czytelnikiem i ustalasz reguły gry. W powieści masz na to generalnie pierwszy rozdział. W opowiadaniu - pierwszy akapit. To szaleństwo pisać opowiadania. I Gaiman jest cudownie szalony bo wymyśla takie zestawy  reguł, których nikt nie wymyślił wcześniej. Bo szanuje potrzebę reguł. Bez reguł nie ma prawdziwej zabawy, wiedzą o tym nawet dwulatki*  Punkty zapalne są dobrym punktem startowym do zapoznania się z twórczością Gaimana bo uczą, że nigdy nie wiesz do końca, czego się spodziewać. Możesz stanąć na progu jaskini prawdy w towarzystwie jednego z najbardziej podejrzanych narratorów jacy istnieją. Możesz być świadkiem pojedynku Śnieżki ze Śpiącą Królewną (i doświadczyć prawdziwego dreszczu przerażenia). Możesz przeczytać wiersz o wiedźmie trzymającej serce w pudełku. Możesz z rosnącym przerażeniem odkrywać, że słuchasz psychopaty. Ale możesz też wyruszyć na skraj kosmosu w towarzystwie szaleńca z budką telefoniczną większą w środku i być świadkiem walki o świat, którą to walkę podejmuje się ze względu na małą dziewczynkę piszącą pamiętnik. Jak każdy prawdziwy iluzjonista Neil ma bezbłędnie opanowany warsztat i właśnie dlatego to wszystko sprawia wrażenie niesamowicie oczywistego i łatwego w wykonaniu. Takiej czystej, całkowitej, wszechogarniającej radości, że ludzie potrafią oswajać strach wymyślając historie. Na krótki moment nasz świat nabiera zupełnie innych kolorów, takich widocznych tylko w ultafiolecie białego płomienia. Punkty zapalne są książką w której można się zanurzyć i nie wiadomo, gdzie się wypłynie. Nigdy nie wiadomo czego się spodziewać i to dobrze, bo dlatego świat jest ciekawy.

I jak to dobrze, że mamy i Terry'ego i Neila żeby nam o tym przypominali. A jaka to czysta radocha :)


*Choć w przypadku dwulatków generalnie obowiązują dwie zasady tylko -1. robimy to co ja chcę i 2. Jeśli czegoś chcę to to jest moje. (I wszystko inne też jest moje).

Tuesday, 22 December 2015

Jane szlochającą wśród łąk widzieć - powieść Austen czytać będziesz. albo: najbardziej Bronteański wątek w twórczości Austen

Potężny spoiler alert: omawiam szczegółowo jeden z największych zwrotów akcji w Emmie. Czujcie się ostrzeżeni, którzy zaczynacie lekturę. I przed długością ostrzegam.

Emma jest powieścią niemożliwą. Łączy w sobie lupę, lunetę i kalejdoskop. Mamy tu różne portrety rodzinne i indywidualne we wnętrzu jako i panoramę miasteczka z jego nieuchwytną ale doskonale znaną dynamiką społeczną. Wszystkie te porządki się przeplatają tworząc kalejdoskopowe układy. Oczywiście istnieją inne powieści tego rodzaju, ale na ogół są to powieści epickie, wielotomowe, łączące różne wojny i pokoje a przynajmniej przedstawiające owe portreciki jak to mówią krytycy na tle potężnych przemian społecznych. Emma natomiast jest jak Highbury - małe miasteczko o wielu uliczkach, którymi można błądzić i odkrywać. Oczywiście jest ulica główna, piękna, zachwycająca prawdziwie, ach ten sklep z rękawiczkami. Ale najciekawsze są uliczki. Ach, ten cudowny witrażyk, widzisz, drugie okno na lewo, ale trzeba spojrzeć pod tym kątem, żeby dostrzec, że tam jest koniczynka. Z każdym spacerem odkrywa się coś nowego a te dobrze znane zakamarki wywołują nostalgiczny uśmiech. Jane Austen umieściła tam wiele tego typu tropów, z prawdziwie szczodrą rozrzutnością, bo oczywiście wiedziała, że Bóg jest w szczegółach i kolor oczu Emmy Woodhouse jest bardzo ważny. Ach, ta scena, kiedy Emma usiłuje podnieść na duchu ojca, zniechęconego odejściem panny Taylor i mówi o małej Hannie, córce woźnicy, którą właśnie pan Woodhouse polecił jako pokojówkę do Randalls. W odpowiedzi na zachwyty Emmy pan Woodhouse odpowiada "jestem pewien, że będzie z niej znakomita służąca, to grzeczna dziewczyna, ładnie się wysławia (...) a kiedy brałaś ją czasem do szycia, zauważyłem, że zawsze obraca klamką we właściwą stronę". Widzę tę solenną, sumienną dziewczynkę (w tamtych czasach już dwunastolatki a niekiedy i młodsze dzieci oddawano na służbę) i pana Wodehouse, który oczywiście ocenia walory przyszłej służącej po sposobie zamykania drzwi. Lubię myśleć, że miała idealnie splecione warkoczyki, ta Hanna. A przecież ona nie jest nawet postacią drugo czy trzecioplanową, jest marginalna... Wszyscy (z wyjątkiem głupców i arogantów pozbawionych empatii) zasługują wg Austen na tę czułą ironię. Z drugiej strony właśnie ten małomiasteczkowy porządek i perspektywa tak wzburzyły Charlotte Bronte, autorkę o skrajnie odmiennym pisarskim temperamencie. Ale właśnie Emma mogłaby Charlotte zaciekawić, ponieważ jest to ta książka, w której Austen wprowadza wątek bardzo intensywnie, wręcz dziewiętnastowiecznie romantyczny, swoją własną Jane Eyre. Jest to intryga rozsadzająca ramy małego miasteczka; maleńka, boczna uliczka, niespodziewanie kończąca się na sztormowym nabrzeżu; Bronteanska w całkowicie  Austenowskim duchu i warto przyjrzeć się bliżej jak to jest zrobione, bo wtedy dostrzega się porządek w szaleństwie i metodę w gromadzeniu perełek.

Mam ogromny problem z tym wątkiem we wszystkich adaptacjach jakie widziałam. 

Życie toczy się w Highbury spokojnym rytmem, przerywanym rozkosznymi dystrakcjami w rodzaju ślubu pana Westona z panną Taylor. Oczywiście świat musi się toczyć należytą koleją, bo inaczej Ziemia się zachwieje w swojej osi, więc wszystkie herbatki i inne rewizyty odbywaja sie pod hasłem ewentualnej wizyty Franka, syna pana Westona w związku z tymże ślubem.

Austen igra z naszą cierpliwością i każe długo czekać na wprowadzenie tej postaci bezpośrednio. Wiemy tyle, co Highbury - wiemy, że Frank pisze czarujące listy. Co ciekawe, nie mamy wglądu do tych listów. Wszyscy o nich słyszeli, ale nikt ich nie czytał. Poznajemy je - ehem, pośrednio. Pan Woodhouse streszcza nam list. Jedynie pan Knightley nie daje się zwieść i kiedy wizyta Franka zostaje odłożona (po raz kolejny) dowiadujemy się że te z pewnością wymyślne listy pełne zapewnień i fałszu przejmują Jerzego Knightleya obrzydzeniem. Emma broni Franka i - jak zwykle Emma - myli się. Jak się później okaże sam Frank przyzna, że dopiero przybycie Jane skłoniło go do przyjazdu, że odkładał wizytę z lenistwa. Mamy więc do czynienia z kimś kto żyje wygodnie i nie widzi powodu, aby żyć inaczej. Z dyskusji pana Knightleya z Emmą wyłania się obraz młodego człowieka, który jest czarujący i ma dobre maniery, ale są one czysto powierzchowne, nie mają oparcia w rzeczywistych poglądach a wynikają z chęci uniknięcia konfliktów a uzyskania korzyści.

Później poznajemy list Jane. Dość niespodziewany - zamiast przybyć z solenną regularnością we wtorek lub środę zakłóca rytm znacznie wcześniej. W życie Jane wkrada się bowiem chaos, jak wiemy. I znowu nie poznamy tego listu bezpośrednio. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że streszczenie w wykonaniu panny Bates jest małym majstersztykiem. Już sam początek daje nam trochę do myślenia. "muszę oddać sprawiedliwość Jane, wytłumaczyć ją, że napisała tak krótki list, tylko dwie strony, widzi pani, nawet niecałe dwie, a zwykle zapisuje cały arkusik, a potem jeszcze połowę na krzyż." To bardzo ważna informacja, niejako przeciwstawiająca powierzchowność elegancji Franka postawie Jane. Jane jest szczodra i serdeczna, kieruje się autentyczną troską o samopoczucie innych. Instynktownie wie, jak ważne są te listy więc ich nie skąpi. Naprawdę kocha babkę i ciotkę, choć nie jest to parantela przynosząca jakiekolwiek korzyści czy zaszczyt.
Warto tu jednak zwrócić uwagę, że list zapowiadający nadejście prawdziwie romantycznej burzy zostaje tu streszczony przez kochającą, ale głupiutką ciotkę, w powodzi trywialnych detali. Nie mamy listów pieczętowanych krwią czy pisanych szyfrem, tajemniczych memuarów, nie tutaj. (Jest to, dodajmy, i tak większy zaszczyt niż streszczenie listu Franka w wykonaniu pana Woodhouse).

Aktorzy są na ogół źle dobrani, albo indywidualnie albo razem.
Jane przybywa, zamieszkuje u ciotek, niczym księżniczka na wygnaniu, w dodatku księżniczka targana skrytą namiętnością do męża swej przyjaciółki, pojącą się  skrycie słodką trucizną rozmów z nim... (tyle, że nie, oczywiście, to po prostu dość telenowelowa wyobraźnia Emmy wpisuje ją w taką rolę). Warto jednak zwrócić uwagę, z czym się to wiąże dla Jane. Oto osoba zdecydowanie introwertyczna, wręcz skryta zostaje skazana na całkowity brak samotności i ciszy. Na generalnie codzienne terkotanie ciotki - w dodatku o zgrozo, terkotanie na jej, Jane temat. Tylko introwertyk wie, jaka to tortura dla osoby o takim temperamencie. "Trzeba było - dowiadujemy się od Emmy - wysłuchać dokładnie, jak niewiele chleba z masłem [Jane] je na śniadanie i jak maleńki kawałek baraniny na obiad, trzeba było również obejrzeć czepeczki i worki do robót wykonane przez nią dla babki i ciotki." I tak 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Jest to kolejny, na ogół niedoceniany element przyczyniający się jakże skutecznie do poczucia harmonii i pokoju ducha Jane.

W tej chwili jednak Jane koncentruje się przede wszystkim na ukryciu swojej tajemnicy. Ta odrażająca zdaniem Emmy skrytość jeszcze wzrasta, kiedy wspomniany zostanie temat Weymouth i Dixonów. Zapytana o Franka Jane daje pokaz  uniku konwersacyjnego pod hasłem "jak odpowiedzieć na pytanie, nie mówiąc nic". Czy jest przystojny? Zdaje się, że uchodzi za bardzo przystojnego młodzieńca. Czy jest miły? Wszyscy go za takiego uważają..."
Naturalna powściągliwość Jane tutaj się jeszcze nasila, po prostu dlatego, że Jane tak bardzo się boi swojej reakcji, kiedy już raz zacznie mówić o Franku, że woli po prostu nie mówić nic. Z tym że oczywiście nikt nie podejrzewa miotających nią emocji.

Frank przybywa i zamieszkuje u ojca. Przybywa wcześniej niż planowano, co oczywiście zostaje złożone na karb westonowego charakteru, szybkiego w działaniu gdy w grę wchodzi chęć przebywania z przyjaciółmi. Jego pierwsza rozmowa z Emmą w towarzystwie pana Westona daje obraz kogoś beztroskiego, pełnego poczucia humoru, spontanicznego, szczodrego, co ważniejsze - kogoś, kto ma naturalny dar zdobywania sympatii. Autorka sugeruje na razie, że jest to dar dla Franka wygodny, więc nasz młodzieniec z niego korzysta, bo dlaczego nie.

Rozpoczyna się wątek prawdziwie romantyczny. Najpierw więc spotkania przepojone skrywaną namiętnością i tęsknotą. Ze zrozumiałych względów tutaj inicjatywa spoczywa całkowicie w rękach Franka i jest to prawdziwy popis Austen w  kwestii kreowania postaci ponieważ sztuczki i techniki jakie stosuje Frank są całkowicie spójne z jego charakterem i ogromnie zabawne. Na razie jest w tym nuta beztroski choć już zabarwiona intensywnością. Niekiedy Frank będzie wręcz igrał z ogniem, spójrzmy na przykład na pierwszą próbę pod hasłem "Jak sprawić by to inni namawiali mnie do zrobienia tego co ja chcę, abym nie musiał się zdradzić":

"Jeśli ojciec ma jeszcze jakieś interesy do załatwienia, to skorzystam ze sposobności i złożę wizytę, która i tak czeka mnie w najbliższych dniach, lepiej więc odbyć ją od razu. Mam zaszczyt znać jedną z sąsiadek państwa (...) młodą damę przebywającą w Highbury czy w pobliżu, u państwa Fairfax. (...) nazwisko nie brzmi właściwie Fairfax, ale, zdaje się, Barnes czy Bates."
Wyprowadzony z błędu Frank kontynuuje:
"Nie ma właściwie potrzeby składania jej wizyty już dziś (...) mógłbym to zrobić równie dobrze innego dnia..." i pozwala się sprowadzić z błędnej drogi, wysłuchując solennego napomnienia pana Westona jak konieczna jest wizyta natychmiastowa. Właśnie stopniowy zanik finezji tego typu wybiegów (co zobaczymy później) świadczy najlepiej o narastającej tęsknocie i frustracji Franka, który stopniowo traci cierpliwość do gier, który chciałby po prostu i jawnie wejść do domu Jane i spędzać tam tyle czasu ile tylko mu się spodoba (czyli najchętniej cały swój czas w Highbury).

Wybór socjotechnik jest zaiste bardzo szeroki, obejmuje więc także na przykład to, co informatyk nazwałby komplementem by proxy. (Kiedy otwarcie stwierdzamy że dana osoba nam się ZUPEŁNIE nie podoba powodując oczywiście falę zaprzeczeń i protestów dokładnie tak jak oczekiwaliśmy.)

Na późniejszym etapie pojawią się też wyznania by proxy, kiedy bezwstydnie przyznajemy się do naszej miłości wiedząc, że inni odczytają to zupełnie inaczej.

Tudzież powtarzanie cudzych komplementów, co działa najlepiej gdy czynimy to z rzekomym wahaniem.
"Zdawało mi się, że gra dobrze, to znaczy z wyjątkowym smakiem, ale ja się na tym wcale nie znam (...) pewien mój znajomy człowiek bardzo muzykalny , zakochany w innej kobiecie, a nawet z nią zaręczony (...) nigdy jednak nie poprosił narzeczonej do fortepianu, jeśli mogła to uczynić panna Fairfax".

A wszystko w klasycznym loopingu z wariacjami czyli te same techniki zawsze zindywidualizowane.

Czasem jednak trzeba improwizować, kiedy emocje nas zdradzą:
"Dziękuję, że mnie pani obudziła - odrzekł - zdaje się, że byłem bardzo niegrzeczny, ale doprawdy, panna Fairfax uczesała się tak dziwnie, tak bardzo dziwnie, że oczu od niej oderwać nie mogę. (...) Muszę ją zapytać, czy to irlandzka moda. Czy mam to zrobić? Tak, zrobię to (...) zobaczymy czy się zaczerwieni." (Emma nie może jednak zobaczyć, jakie wrażenie wywarły słowa Franka gdyż ten "niebacznie stanął pomiędzy nimi, zasłaniając sobą Jane". Właśnie takie drobne, kradzione chwile intymności i pomysły Franka najbardziej mnie wzruszają. I niewątpliwie wzruszają też Jane, która, jak się dowiadujemy chyba nigdy nie wyglądała tak ładnie, choć zdawała się rozgorączkowana a więc - jak kontynuuje pani Weston - szczególnie podatna na zaziębienia, biedactwo). Nasza heroina nie dostanie romantycznego entourage'u, to byłoby zbyt nudne.

Dlatego zdecydowałam się zamieścić współczesne zdjęcia aktorów grających te role.
Pobyt w Highbury - i wpływ Jane - wydobywają z Franka to co najlepsze. Frank chce zobaczyć dom, w którym wychował się jego ojciec, chce odnaleźć nianię, która go wychowała - co pokazuje, że do tej pory dość powierzchowne cechy człowieka "sympatycznego" i "miłego" są zakorzenione głębiej niż się początkowo zdawało. Ale oczywiście nie oznacza to, że Frank przedzierzgnie się w kogoś Solennego i Poważnego. Jego naturalna skłonność do zabawy znów znajdzie pole do popisu i Frank zacznie planować bal. Okazuje się zapalonym tancerzem. Jego entuzjazm zdradza kompletny brak szacunku dla Konwenansu. "Dumy miał zaiste za mało" - dowiadujemy się - "jego obojętność na zakłócenie hierarchii towarzyskiej graniczyła z brakiem subtelności" [!!!!!] Właśnie tutaj Frank odsłania się jako ktoś w sumie najbardziej demokratyczny z całego grona, daje to poniekąd pojęcie dlaczego w ogóle potrafił wybrać Jane. Być może też - w odróżnieniu od Emmy - zdaje sobie sprawę jak bardzo jest uprzywilejowany i jak bardzo wynika to po prostu z wpływu czynników zewnętrznych, a nie zasługi własnej. Gdyby nie został adoptowany jako dziedzic tytułu jego sytuacja byłaby drastycznie inna.
Zdaje się to potwierdzać jego reakcja, gdy oglądają plebanię pana Eltona, domek, który sprawia, że pani Weston i Emma myślą o mieszkańcu ze współczuciem. Frank stwierdza, że człowiek, który chciałby więcej musiałby być głupcem, zdradzając tym samym rozbrajającą zdaniem Emmy nieświadomość, jak zgubny wpływ na harmonię domową wywiera brak pokoju dla kucharki. Ale jest to reakcja bardzo zrozumiała, jeśli uświadomimy sobie, że Frank złożywszy wizytę pani i pannie Bates i siostrzenicy - po raz pierwszy widzi Jane w jej niejako naturalnym otoczeniu. Z pewnością jest to dla niego coś w rodzaju szoku po Weymouth. Ale reakcją nie jest odrzucenie, przeciwnie, Frank zaczyna realnie rozważać czy byłby gotów ponieść wyrzeczenia, jeśli sytuacja się ujawni - i na razie jest do nich gotów. A wbrew pozorom jest to bardzo prawdopodobny rozwój sytuacji. Wspomnijmy rozmowę pani Weston i Emmy na temat potencjalnego związku panny Fairfax z panem Knightleyem. Nawet przy pewnej nieświadomości własnej motywacji Emma - z pełną zgodą pani Weston - wysuwa zastrzeżenia, że to małżeństwo byłoby wielką nierozwagą. Właśnie takie myśli muszą się snuć po głowie Jane niejednej nocy, wywierając jakże zbawienny wpływ na pokój i harmonię. Ale Frank, osoba która najwięcej zawdzięcza tym układom społecznym jest na nie najbardziej obojętny. Austen coraz bardziej nam uświadamia, że ten, kogo czytelnik postrzegał jako najbardziej powierzchownego i korzystającego z życia wśród całego grona jest w gruncie rzeczy najbardziej otwarty na zmiany, nawet jeśli wiążą się z rezygnacją z luksusu. Czytelnik, podobnie jak Emma został zwiedziony i jego opinia zaczyna się zmieniać.

Możemy uznać, że jeśli nawet właśnie w związku Jane i Franka najwyraźniej widać ograniczenia konwenansu tej epoki...
No i właśnie kiedy zaczynamy zauważać te zmiany Austen kontrapunktuje i wysyła Franka do Londynu "do fryzjera". Jest to dalszy ciąg reakcji Franka na widok Jane w otoczeniu ciotki i babki - po całkowicie poważnym rozważeniu konsekwencji Frank rzuca się na pomoc - z cała swoją spontaniczną, beztroską szczodrością, która tak gorszy pana Knightleya. Jak się później dowiadujemy pan Knightley uznaje pomysł nabycia w Londynie pianina za wariacki. Twierdzi, że Jane zapobiegłaby temu, gdyby tylko mogła. I ma oczywiście rację i oczywiście się myli. Jane z pewnością zapobiegłaby temu, ale raczej ze względu na strach przed odkryciem tajemnicy niż z rzeczywistej potrzeby. Ujmuje mnie bardzo fakt, że takie właśnie działanie mówi bardzo wiele o Franku, ale zdradza też, jak głęboko Frank rozumie Jane. Jakakolwiek darowizna pieniężna (anonimowa oczywiście) choć niewątpliwie pomogłaby tym kobietom byłaby dla Jane upokarzająca. Taki podarunek natomiast świadczy po raz kolejny o tym, że Frank nie uprzedza się powierzchownie, że umie spojrzeć głębiej i dostrzega, że Jane potrzebuje jakiegoś okna, jakiejś przestrzeni wolności i samotności, jakiejś ucieczki - i muzyka jest dla niej czymś takim właśnie. Jest to też dowód na obojętność Franka na opinię ludzką. Z pewnością zdaje sobie sprawę, że zostanie po raz kolejny uznany za bawidamka, narazi się ojcu i macosze - ale gotów jest się na to narazić aby zrobić coś naprawdę słusznego. Nie zapominajmy też, że będzie to świetna rozrywka - wysłuchiwanie tych wszystkich teorii, uśmiechanie się i potakiwanie z całą tą sekretną wiedzą dzieloną tylko z Jane. ("Zrazu myślałem tak jak i pani, że ofiarodawcą jest pułkownik Campbell, widziałem w tym jedynie dowód ojcowskiej tkliwości (...) Teraz jednak widzę tę sprawę tylko w jednym świetle: upominek jest dziełem miłości"). To jest kolejna rzecz, którą lubię we Franku - jego dojrzewanie nie oznacza przejścia na stronę Solennej Powagi przez 99% czasu.

jest to związek najbardziej nowoczesny w charakterze...
A teraz następuje Romantyczna Kulminacja i Tajemnicza Schadzka.
W wykonaniu Austen oznacza to, że Frankowi udaje się wmówić macosze, iż obiecała wizytę paniom Bates, a widząc z okna Emmę pani Weston i panna Bates śpieszą aby zaprosić ją na oglądanie pianina. Frank i Jane zostają w domu z przygłuchą panią Bates, ponieważ "czy pani uwierzy, panno Emmo, pan Frank najuprzejmiej w świecie przykręca śrubkę przy okularach mojej matki". Oczywiście u Austen tajemnicza schadzka odbywa się w zagraconym salonie pod patronatem przygłuchej babki.  Gadanina panny Bates w sklepie pochłania masę czasu i kiedy wszyscy wchodzą z powrotem do pokoju zastają panią Bates drzemiącą w fotelu, Franka, z niezwykłym a nagłym zapałem pochylonego nad śrubką i Jane - odwróconą plecami do gości i wpatrującą się w nowe pianino. Emma stwierdza, że dziewczyna nie jest jeszcz gotowa do tej próby, najwyraźniej widok pianina powoduje zbyt wielkie wzruszenie. No cóż, powiedzmy tutaj, niewątpliwie. Na widok stanu okularów pani Bates pani Weston natomiast wykrzykuje po prostu "Jeszcze nie skończyłeś?" I powiem tylko tyle - jeśli trzeba komuś uświadamiać więcej to powinien ten ktoś czytać innych autorów i tyle. Jane i Frank to jedna z nielicznych par u Jane Austen, gdzie niemal otwarcie sugeruje się ich wzajemną atrakcyjność fizyczną.

A potem dostajemy Scenę Flirtu i Historię Romansu w jednym. To znaczy Frank snuje beztroskie przypuszczenia, jak bardzo przyjaciele w Irlandii muszą się cieszyć szczęściem Jane, jak dobór nut świadczy o wyjątkowej atencji i o tym, że dar pochodzi naprawdę z serca; droczy się z nią z całą radosną beztroską kogoś, kto wie, że sprawił radość. Udaje mu się też sprawić, że Jane, ta posągowa Jane okazuje swoje wzruszenie, przejęcie i szczęście, więcej nawet - nie zdoła ukryć rozbawienia. Nawet Emma, do tej pory boleśnie się myląca w swoich ocenach na temat natury ludzkiej tym razem nieomylnie zgaduje, że ta nieskalana Jane Fairfax żywi jakieś zdrożne uczucia! A potem - nie zmieniając pozornie tonu - Frank staje się prawdziwie romantyczny. W wersji Austen oczywiście. Prosi aby Jane zagrała walca, którego grano wczoraj. "Zdawała się pani zmęczona - mówi - a ja dałbym nie wiem co, wszystko co człowiek dać może, żeby potańczyć jeszcze pół godziny."  Uświadamiamy sobie wtedy, że na wczorajszych tańcach Frank nie zdołał zatańczyć z Jane, gdyż cała impreza skończyła się zbyt szybko. Paradoksalnie czyni to całą scenę o  wiele bardziej intensywną niż gdyby ze sobą naprawdę zdołali zatańczyć. Dowiadujemy się też, że właśnie podczas takiego tańca, lub tuż po nim Frank i Jane się zaręczyli. Potem natomiast zaplanowany zostaje następny bal i wszyscy zaczynają wyczekiwać.

Tutaj widać wpływ Franka na Jane. Wydaje się to początkowo trywialne, oto do tej pory powściągliwa, opanowana, skryta dziewczyna zaczyna się cieszyć zabawą, okazywać radość, pozwala sobie na wyczekiwanie na coś innego niż tylko Przyszłość w Roli Guwernantki. I trzeba sobie uświadomić, jak bardzo do tej pory jej życie było takiej radości pozbawione, aby to w pełni docenić.

I oczywiście Austen kontrapunktuje i odbiera jej tę radość. Bal zostaje odwołany, co więcej Frank musi niespodziewanie opuścić Highbury znacznie wcześniej niż planował.

Tutaj właśnie następuje zmiana tonu. To, co do tej pory było dla Franka beztroską zabawą, grą bez możliwości przegranej - staje się ciężką próbą dla obojga.

Frank przyjeżdża pożegnać się z Emmą. Jest podenerwowany, smutny, jak to mówi Austen zalterowany. Nasza znawczyni natury ludzkiej dochodzi do wniosku, że jest Frank bardziej zakochany niż przypuszczała - i oczywiście nie myli się :) Widać jednak właśnie zmianę tonu. Frank mówi z czułością o paniach Bates, jest wzburzony, przygnębiony, o krok od wyznania Emmie prawdy. Być może po raz pierwszy wbrew własnej woli zmuszony jest zrezygnować z tego, czego naprawdę pragnie i nie może nic zrobić aby temu zapobiec. Jane natomiast, jak się dowiadujemy od niezawodnej panny Bates, cierpi na tak ogromne bóle głowy, że gdyby nawet bal miał się odbyć nie mogłaby w nim uczestniczyć. Austen pokazuje cierpienia zakochanej introwertyczki, utratę apetytu, bezsenność, związane z tym rozdrażnienie bez romantycznego entourage'u a'la Bella Swan - a jednak kiedy to wszystko się skumuluje doprowadzi niemal do tragedii. W każdym razie cierpienie Jane zadowala nawet naszą znawczynię natury ludzkiej, dobrze że przynajmniej migrenę toto ma godną romantycznej heroiny, bo całe to opanowanie jest po prostu odrażające.

Oczywiście następuje teraz kolejny niezbędny element wątku romantycznego, czyli Korespondencja Tajemnicza. Dziś nie rozumiemy, jak bardzo Jane się naraża, zgadzając się na coś takiego. Gdyby wydało się że korespondowała z mężczyzną nie będącym oficjalnym narzeczonym lub członkiem rodziny nie tylko jej szanse na zamążpójście, ale także na pracę zawodową zostałyby pogrzebane raz na zawsze bez możliwości odkupienia. I ten wątek także daleki jest od romantyzmu. Naraża bohaterkę na niebezpieczeństwo, ponieważ pewna arogancka idiotka uzurpująca sobie miano przyjaciółki nie potrafi uszanować stanowczej prośby. Pani Elton jest zupełnie pozbawiona empatii i mogłoby to potencjalnie doprowadzić do tragedii. Konieczność zachowania absolutnej tajemnicy korespondencji a przy tym konieczność zachowania uprzejmości wobec kogoś tak grubiańskiego jest także jednym z czynników pogłębiających ciągłe napięcie w jakim żyje Jane. Doprowadza to w końcu do wybuchu, kiedy Jane mówi o biurach sprzedaży ludzkich intelektów a kiedy oburzona pani Elton odnosi to (całkiem słusznie) do handlu niewolnikami Jane zapewnia że miała na myśli jedynie handel guwernantkami. Tak wyraźna złośliwość, przy pełnej świadomości, że pani Elton tego nie zrozumie świadczy o tym, że Jane zaczynają puszczać nerwy. Jej żelazne opanowanie zaczyna się kruszyć, a przyczyną jest także po prostu ogromna tęsknota za Frankiem. Wystarczy bowiem list od niego aby policzki Jane zabarwić rumieńcem a oczom przydać blasku.

Frank bowiem (oczywiście!) powraca, najszybciej jak może. Teraz sprawy przybierają na sile i przyśpieszają. Oboje są wyczerpani koniecznością ukrywania swojej sytuacji. Co ciekawe objawia się to ogromnymi zmianami w ich sposobie postępowania. Frank staje się zamknięty w sobie, milczący, jego nieustające, drobne zabiegi i wybiegi aby być blisko Jane tracą dla niego walor komiczny, są teraz desperacką tęsknotą a ich wyrafinowanie spada na łeb na szyję. Frank jest zawsze blisko aby podać parasol, ramię czy narzutkę, okryć płaszczem. Krąży tuż przy drzwiach w oczekiwaniu na nadejście pań Bates, stale pełen niepokoju, przeżywa szok widząc Jane w towarzystwie pani Elton. (Tak, Austen mówi o tym wprost - jak na nią. Widząc Jane w towarzystwie pastorowej i przysłuchując się ich dialogowi Frank sprawia wrażenie ZAMYŚLONEGO!! Imaginujcie sobie!) Potem Frank spróbuje jeszcze raz przywołać ten nastrój beztroski, radości i szczęścia jaki mu towarzyszył, prowokując ową zabawę literami i układanie słów. Będzie próbował - desperacko - sprawić aby Jane rozbawiła myśl o gafie, którą popełnił, omal nie zdradzając faktu ich korespondencji. Ciągłe napięcie sprawia jednak, że zabawa ta traci dla Jane urok i doprowadza do kolejnego starcia. Emocje Jane są coraz silniejsze i coraz trudniejsze do ukrycia. Na truskawkowym pikniku w Donwell dochodzi do pierwszej sprzeczki zakochanych.
Oczywiście jak to u Austen - nie poznamy samej sprzeczki. Ani jednego zdania o miotających namiętnościach. Dowiadujemy się jedynie, że Jane jest na tyle zdesperowana, że otwarcie przyznaje Emmie, iż jest na skraju wyczerpania. Otwarte wyznanie tego typu u osoby takiej jak Jane nie jest melodramatyzowaniem. Jej desperacka potrzeba absolutnej samotności zdaje się to potwierdzać. W kwadrans później pojawia się Frank Churchill a jego stan oddaje jedynie dosadne wyrażenie - NIE POSIADAŁ SIĘ ZE ZŁOŚCI! Ach ten kocioł emocji! Ach rozpacz i desperacja! Nie posiadał się ze złości w istocie.

Sprzeczka ma ciąg dalszy i eskalację doprowadzającą do prawdziwej Kłótni,  Zerwania, Łez i Rozpaczy oraz Zazdrości i Skraju Śmierci. Tak, wszyscy wiemy, że chodzi o wycieczkę do Box Hill i jej konsekwencje. Kłótnię usłyszymy. Jest opakowana bardzo salonowo, wręcz zawinięta w bibułkę, więc Austen może nam ją dosłownie zacytować. Frank będzie prowokował los - i Jane - zachowując się w sposób zaiste okropny. Będzie sugerował, że powinien jednak wyjechać za granicę, tak jak pierwotnie planował (przedtem, z jakichś tajemniczych powodów podróże zagraniczne utraciły dla niego urok, ale teraz, czemu nie).  Posunie się wręcz do stwierdzenia - jasnego i całkowicie czytelnego dla Jane - że być może popełnił błąd, zaręczając się tak szybko, po krótkim pobycie u wód. Oto może się znaleźć uziemiony i związany na zawsze wskutek młodzieńczego szaleństwa i głupoty. Jane oczywiście nie byłaby Jane gdyby nie skontrowała takiej wypowiedzi, dając mu - także całkowicie jasno i czytelnie - do zrozumienia, że wcale tak być nie musi. "Budzi się niekiedy nagłe i nierozważne uczucie, ale na ogół czas pozwala ie z niego otrząsnąć". Tylko osoby słabego charakteru pozwoliłyby narzucić sobie takie więzy. W połączeniu z faktem, że Jane napisała później w liście do Irlandii, jakoby pan Churchill i panna Woodhouse flirtowali na zabój sprawia to wrażenie, jakby sama Jane próbowała wybić sobie Franka z głowy, Zakwalifikować go jako poryw szaleństwa, gwałtownego i - o zgrozo - nierozważnego, ale na szczęście uleczalnego. Frank natomiast, zaślepiony własną złością będzie jeszcze bardziej prowokował. Wyznaczy Emmę, aby znalazła mu żonę. Dowiemy się, że żona ma mieć orzechowe oczy i być bardzo żywego temperamentu, innymi słowy ma być przeciwieństwem Jane, wcieleniem panny Woodhouse - i tego już doprawdy za wiele. Jane opuści towarzystwo, jak zawsze opanowana i spokojna.

Kiedy później Emma, gnana skruchą pojawi się aby przeprosić pannę Bates za własne okropne zachowanie na wycieczce dowie się, że wątek Romantyczny osiągnął Kulminację. To znaczy, zmuszona będzie wysłuchać tyrady panny Bates, streszczającej najbardziej być może dramatyczne wydarzenia w całej akcji Emmy wśród potoku trywializmów. To właśnie geniusz Austen - głupiutka, naiwna staruszka opowie nam prawdziwy dramat, nie wiedząc tak naprawdę, co opowiada. Jane jest ciężko chora, ma potężną migrenę, a mimo to nie może uleżeć, cały czas chodzi po pokoju. Cały ranek pisała listy choć oczy miała tak zalane łzami, że panna Bates bała się, że dziewczyna oślepnie. I co najważniejsze - przyjęła propozycję pracy guwernantki, choć początkowo się przed tym wzbraniała. Tak, tak, przed herbatą pojawił się dawny stajenny mojego ojca z prośbą o zasiłek z parafii, a potem powiedział że wysłano bryczkę do Randalls aby odwieźć pana Churchilla a po herbacie Jane rozmówiła się z panią Elton. Cóż innego jej pozostało. Z jej punktu widzenia Frank wyjechał w zasadzie bez wyjaśnienia po tego typu kłótni. Jane nie jest osobą, która będzie budowała zamki na piasku i przeczyła faktom.

Jane jest do tego stopnia miotana rozpaczą i zazdrością, że nie przyjmuje żadnej absolutnie pomocy od Emmy; będzie się miotała samotnie załamując ręce wśród łąk, rozchoruje się tak poważnie, że podjęcie pracy zawodowej będzie jak na razie wykluczone.

Związek dwojga ludzi gotowych rozsadzić system od środka ;)


I taką odnajdzie ją Frank, kiedy przyjedzie i zadeklaruje swoje uczucia otwarcie. Najpierw jednak będzie oczywiście List. Ten list, w odróżnienu od pozostałych zostanie zacytowany w całości. Jest to kolejny dowód mistrzostwa Austen. Poprzednie listy Franka, niewątpliwe arcydzieła sztuki epistolarnej nie doznały tego zaszczytu (chyba że uznamy za takowe streszczenie w wykonaniu pana Woodhouse...) ale tutaj po raz pierwszy Frank nie musi udawać, grać, planować i ukrywać. Jest wzruszające widzieć, jak przeszedł drogę od młodego chłopaka - szczerego, szczodrego, dobrego - do mężczyzny. W dodatku mężczyzny, który nie zapomni, jak to jest być chłopcem, czyli najcenniejszej kombinacji. Frank po raz pierwszy może mówić o swoich uczuciach całkowicie otwarcie -  i mówi o nich. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że u Austen Prawdziwi Mężczyźni to tacy, którzy o uczuciach mówić nie potrafią. Chowają się za frazesami w rodzaju "Gdybym mniej panią kochał.." co samo w sobie jest znaczące. Dlatego wyczuwam u Austen pewną wyrozumiałość wobec Franka, ale też niechęć aby został zbyt lubianym bohaterem, aby odsunął w cień pana Knightleya. A jednak dla mnie tak się właśnie dzieje. Widzieć postać tak dynamiczną i zmienną, a równocześnie poprowadzoną tak konsekwentnie i spójnie to znacznie ciekawsze niż nieomylny pan Knightley i Emma, którzy zawsze postępowali nienagannie względem siebie. Uch. No i właśnie - dla mnie jest to najbardziej romantyczny związek u Austen. Nie zniosłabym go zapewne w wykonaniu nazbyt dziewiętnastowiecznie romantycznym ale w takiej wersji mnie wręcz zachwycił.
Bo oczywiście teraz przemówi także Jane. Poznamy jej emocje i uczucia, młyn emocjonalny jakiego doświadczała. Ani chwili spokoju. Ale równocześnie będzie mogła dopuścić do głosu tę część swojej osobowości, którą do tej pory tłumiła całkowicie. Jane jest bowiem bardzo serdeczna i przepełniona głęboką radością życia. Nie chcę tu mówić, że jej powściągliwość była jedynie maską. Nie, mamy tu oczywiście do czynienia z introwertyczką. W jej sytuacji jednak skrytość została wyolbrzymiona i użyta jako strategia obronna. Wobec całkowicie bezbronnej, wylewnej szczerości ciotki, przy całym szacunku jaki Jane dla ciotki żywi - pojawia się potrzeba samoobrony, zbudowania jakiejś strefy zamkniętej. Powaga i powściągliwość stają się taką tarczą obronną, a poczucie humoru i radość życia zostają ukryte. To właśnie potrafi wydobyć z niej Frank. Z powieści wynika jasno, że nie przestaje go to zdumiewać i zachwycać. Jane mówi o tym wprost - że właśnie jego poczucie humoru i skłonność do żartów oczarowały ją najpierw. Frank potrafił dotrzeć poza tę tarczę, potrafił rozbawić osobę tak skrytą i zdobyć jej zaufanie. Być może właśnie przy nim po raz pierwszy była w pełni sobą. Być może właśnie świadomość, jak wielkim zaszczytem jest takie zaufanie wydobyła we Franku to co najcenniejsze. A dla Jane, no cóż, im bardziej Zasadnicza jest młoda dama tym bardziej można ją rozbroić, jeśli wasze poczucie humoru jest naprawdę kompatybilne. Im potężniejsza tarcza, tym większa ulga, kiedy można ją odłożyć.

 Zakończenie wątku to właśnie ukazanie obojga całkowicie otwarcie. Nie możemy wątpić - mówi pani Weston "że są do siebie bardzo przywiązani". Emma wyraża to o wiele bardziej otwarcie. Jej zdaniem miłość do Franka zaślepiła Jane i zwyciężyła rozsądek. Lubię to, wcale nie dlatego, że jestem niepoprawną romantyczką. Lubię to po prostu dlatego że jest to bodaj jedyny przypadek u Austen, który pokazuje, że miłość może przewrócić twoje życie do góry nogami, sprawić, że popełnisz szaleństwo, wbrew zasadom. U Austen wszyscy zakochują się poprawnie. Jest zdumiewająco mało tego, co nazywa się awansem społecznym. Im dalej w las tym bardziej ludzie zakochują się nie tylko w ramach swojej sfery, ale także w ramach swojej warstwy w tej sferze. Tutaj jednak widzimy coś innego. Najbogatszy w sumie, najbardziej uprzywilejowany człowiek zakochuje się kompletnie poza rozważaniem tego co przystoi jego stanowisku. I to ulga widzieć ich właśnie takich. Frank jest niepoprawnie zakochany, roześmiany, zasypuje Jane komplementami i droczy się z nią. Jane jest zasadnicza, niepoprawnie zakochana, roześmiana i uczestniczy w żartach. Emma stwierdza, że z pewnością uległaby pokusie wypytywania, na co Jane odpowiada, że istniałoby raczej niebezpieczeństwo, że ona sama powie zbyt dużo. Kiedy raz odważyła się zaufać komuś będzie jej łatwiej nawiązywać głębsze relacje i zabarwiać powściągliwość śmiechem i serdecznością.
Austen często podkreśla, że żony potrafią mieć zbawienny lub zgubny wpływ na mężów, wydobywając ich wady lub zalety. Mówi się o tym także w kontekście wpływu Jane na Franka. Nikt nie zauważa, że ten wpływ jest wzajemny. I to bardzo dobrze wróży.

Thursday, 5 November 2015

Koniec końców cicer cum caule

Czyli moje wrażenia z wędrówki po moim księgozbiorze. Nie jest wcale tak imponujący jak bym chciała i z pewnością nie dorównuje rozmachem księgozbiorom prawdziwych moli książkowych w rodzaju nie wiem

biblioteki Neila Gaimana





Nie jest też tak uporządkowany jak bym chciała, a bynajmniej nie cechuje się artystowskim nieładem właściwym dla księgozbiorów prawdziwych ekscentryków w rodzaju nie wiem

biblioteki Nigelli Lawson





Jest to zwykła biblioteka bałaganiarska w klasyczny, pozbawiony wdzięku sposób, będący równocześnie źródłem frustracji. Powyżej pewnego poziomu stert i stosów osiąga się jedynie pełnię chaosu. No ale na ten temat można wszak snuć marzenia. Że kiedyś, w dalekiej przyszłości, kiedy już odziedziczę spadek po dalekim krewnym z Argentyny i dostanę dom z ogrodem i tajemniczym strychem; a potem ekspediuję z domu wszystkie misie, samochodziki i plastikowe syrenki - wtedy właśnie zdołam zaprowadzić Idealny Ład, wyższy porządek Zen i inne takie.
Po raz pierwszy ujęłam jednak w słowa inną rzecz, która mnie w moim księgozbiorze niepokoiła. Chodzi właśnie o to, że on jest bałaganiarski na wielu poziomach, także wewnętrznym. I na to nie widzę rady, Jest kompletnie chaotyczny, pozbawiony jakiejkolwiek logiki. Jeżeli rację ma Padma, kiedy w Mieście książek pisze że każda biblioteka prywatna jest unikalnym odbiciem pasji właściciela to moja jest potężnym świadectwem chaosu jedynie. Tu już nawet marzenia nie pomogą (co najwyżej wspomogą chaos). Chaotyczność sprawia też, że jest to księgozbiór powierzchowny, Jeśli stanowi odbicie czegokolwiek to jest to raczej odbicie mojego zespołu pchły z ADHD, skakania z kwiatka na kwiatek jeśli o książki chodzi. I tu przestaję snuć myśli bo doprowadzają mnie jedynie do smętnych wniosków w rodzaju braku jakiejkolwiek pasji, którą bym pogłębiała z należytym zapałem. Dziewiętnastowieczne memuary Henrietty z Działyńskich obok książek kucharskich.  Jak one tam trafiły? Henrietta nawet nie lubiła gotować. (Jeśli powyższe zdania sprawiają wrażenie - jak by to ujęła Musierowicz - "miłego" chaosu to chciałabym zapewnić, że miły to ostatnie słowo na jakie miałaby ochotę widząc moją bibliotekę. Z drugiej strony - może to i dobrze. Różne rzeczy można o mojej bibliotece powiedzieć. Miła nie jest).

Próbowałam podążyć wzorem różnych takich uduchowionych, którzy twierdzą, że porządek na zewnątrz sprzyja porządkowi wewnątrz.  Próbowałam zaprowadzić porządek w złudnej nadziei, że może odnajdę metodę w tym szaleństwie, jakiś ukryty ład i świadectwo, że mój mózg, dla mnie samej źródło zaskoczeń, podąża za jakimiś pasjami bez mojej wiedzy ;)

Jedyne co osiągnęłam to pewien rodzaj złośliwej satysfakcji, kiedy postawiłam Tuwimowskie Cicer Cum Caule na półce "Eseje, filozofia i inne takie humanistyczne, które nie pasują nigdzie indziej". Czasem mam wrażenie, że to najlepiej opisuje całą moją bibliotekę (z wyjątkiem tych kilku książek o fizyce i jeszcze kilku z biologii i jeszcze...). Są dni, kiedy nie mam nic przeciwko temu, Ale są też takie, kiedy mnie to smęci i smędzi. I dziś jest właśnie taki dzień, dzień książkowego marudy.
Chciałam wybrać książkę a skończyłam w odmętach egzystencjalnych. I koniec końców zdecydowałam się na następną książkę o Simonie Serrailler - na moim Kindlu.


Na łez otarcie i pociechę - biblioteka bibliotek czyli

biblioteka profesora Richarda Mackseya



Myślę, że nawet Jan Tomkowski, marzący o zamieszkaniu w niewidzialnej Bibliotece uznałby, że ta stanowi niezły wstęp i rozbiłby swój namiot.

Wg BookRiot Profesor Macksey jest autorem książek i bardzo popularnym wykładowcą na Uniwersytecie Johna Hopkinsa. Jest też (jak widać na załączonym obrazku) właścicielem jednej z największych prywatnych bibliotek w stanie Maryland - łącznie około 70000 książek, rękopisów i dzieł sztuki. Kurs Mackseya na temat Prousta cieszy się legendarną sławą wśród studentów, a seminaria magisterskie często odbywają się właśnie w tej bibliotece.
No i właśnie o to chodzi. W TYM szaleństwie jest metoda.

Saturday, 3 October 2015

Wiek niewinności albo horror dla hobbitów (i nie tylko)

Ostrzeżenie - to nie jest recenzja. Jest to luźny, krótki (u)twór prozatorski dygresyjny z elementami recenzji.

W zamierzchłych czasach przedszkola przeczytałam książkę O księciu Gotfrydzie, rycerzu Gwiazdy Wigilijnej. Poza wszystkimi elementami eposu rycerskiego, stanowiącymi świetne wprowadzenie do opowieści o Arturze (jako to Dama w Opresji, Prostaczek na Księcia i inne tego typu tropy) było to również wprowadzenie do horroru, ponieważ zawierało w sobie Opowiadanie z Wilkołakiem.
Nie potrafię opisać, jakie to na mnie zrobiło wrażenie. Byłam małym dzieckiem, spędzającym więcej czasu w książkach niż gdziekolwiek indziej - po raz pierwszy zetknęłam się z elementem horroru i opowieści o shapeshifterach, ogólnie tak wyraźnie ujętym elementem mroku w naturze ludzkiej. Czarownice były w bajkach od zawsze i zawsze przegrywały sromotnie, a z wilkołakami mogło być różnie. Poza tym czarownice łatwo rozpoznać - myślałam - strzeż się brodawek na nosie i chatki z piernika i wszystko będzie dobrze. Każdy człowiek na ulicy mógłby natomiast być wilkołakiem - chyba to właśnie przerażało mnie najbardziej. Snułam potem opowieści o wilkołakach innym dzieciom w przedszkolu - najczęściej w szatni, podczas wymiany kapci i oczekiwania na rodziców, przyczyniając się być może do czyjejś traumy.

Wspomnienie to wróciło do mnie  z całą plastycznością, kiedy zaczęłam czytać Ghost Stories of an Antiquary M.R. Jamesa. (Polski tytuł brzmi Opowieści starego antykwariusza). Mamy tu bowiem do czynienia z wiekiem niewinności opowieści gotyckiej/horroru. Wikipedia próbuje mnie przekonać, że - jako że nie są to stricte początki - James łamie wiele schematów powieści gotyckiej, ale nie widzę tego, przeciwnie wręcz. Owszem, porzuca się nutę histeryczną i kompletnie nierealistyczną (jako to Nawiedzone Zamki z Ich Tajnymi Przejściami i Więźniami) wprowadzając bardzo skutecznie elementy codzienności i zderzając je z elementem ponadnaturalnym co w pewnym sensie - w wieku niewinności - robi ogromne wrażenie.
Nie jestem pewna, czy dzisiejsi czytelnicy są do tego stopnia podatni na strach w tej akurat wersji. Przyjemność, jaką się czerpie z Jamesa wynika - przynajmniej częściowo - z poczucia "Znacie? Znamy. No to posłuchajcie." Jesli nie ma się cierpliwości do ekstremalnie racjonalnych uczonych odrzucających element paranormalny jako przesąd prostego ludu i potem zmuszonych do bolesnej konfrontacji nie należy nawet zaczynać lektury tych książek. Wszystko jest dokładnie tak jak powinno być. Rzeczony uczony/antykwariusz/badacz wyrusza aby zbadać manuskrypt/mezzotintę/znaleźć skarb itp, dostaje rozliczne ostrzeżenia, które odrzuca wynajdując kolejne racjonalne wyjaśnienia - i wszyscy wiemy do czego to w końcu prowadzi. Nawet sposób budowania napięcia przez opis jest taki sam. Sny, tajemnicze morskie wybrzeża, czarne sylwetki ścigające desperatów wzdłuż falochronów. Nie ma jednak nagromadzenia elementów drastycznych, wszystko czai się w cieniu. Jest to bardzo zręcznie przeprowadzone i widać, że James naprawdę sprawnie zderza Austen (w opisie codziennosci z elementem prawdziwie angielskiej satyry) z Bronte (w opisie tego, co czai się w mroku). Innym obowiązkowym elementem, który mnie wręcz rozczulił, jest obecność Irlandczyków, jako tego kompletnie nieobliczalnego elementu, wierzącego we Wzrok i w ogóle te wszystkie rzeczy, o których się filozofom nie śniło. Innymi przedstawicielami żywiołu nieracjonalności są czający się wszędzie zakamuflowani papiści (możliwe że wręcz jezuici, jak to ujmuje ze zgrozą jeden z nieuniknionych emerytowanych wojskowych pojawiających się na drodze naszego protagonisty). I to właśnie oni śmieją się ostatni (Irlandczycy i papiści znaczy, nie filozofowie). Dygresje o Irlandczykach mogłabym uprawiać długo i wytrwale, wiec na razie tylko jedna - C.S. Lewis, który przyjechał na wakacje do Irlandii w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia mieszkał w pobliżu lasu, o którym miejscowi z całą powaga opowiadali, że jest miejscem nawiedzanym przez Sidhe, czyli stworzenia ze swiata pomiędzy, elfy, wróżki i inne takie. (Należy tu zaznaczyć, że elfy i wróżki w wersji irlandzkiej w niczym nie przypominają disneyowskich). Ludzie wciąż ogromnie boją się Sidhe - opowiadał Lewis. Boją się ich o wiele bardziej niż duchów i to już o czymś świadczy...

Ale wracajmy do naszych baranów, pardon, antykwariuszy w opałach. Desperacko walcząc o racjonalizm ulegają w końcu, pokonani siłą dowodów - i rozwiązania mogą być w pewnym sensie rozczarowujące ze względu na brak elementu horroru wlaśnie. Ale to jest generalnie częsty problem powieści gotyckiej jako takiej - bardzo rzadko rozwiązanie jest w stanie sprostać budowanemu napięciu. James jednakże pisał w wieku niewinności tejże opowieści i dostarczenie wyjaśnienia wydaje się tu oczywistą opcją. Wszystko jest generalnie stonowane, z pewnością bojaźń i drżenie występują w umiarkowanym natężeniu. Nie znaczy to oczywiście, że tego horroru zupełnie tam nie ma - są pojedyncze elementy, które mogą przerażać, opisy, które budzą autentyczny niepokój i pozostają na długo - co ciekawe najczęściej wiążą się raczej z zachowaniem ludzi, niż wszelkimi stworami w ciemności. Dobroduszny wujek, który w celu zdobycia nieśmiertelności musi zapewnić sobie serce innego śmiertelnika, więc (dla dobra nauki, a jakże) usuwa owo serce dziecku, o które nikt się nie upomni nadal ma moc przerażania. A wujek ten nie jest jedyną tego typu postacią.

Ogólnie jednak pozostają te opowiadania rozkosznym horrorem z gatunku dla hobbitów. Nawet czytając w pociągu ma się poczucie pobytu w wygodnym fotelu przy kominku. To taki horror sprzed wypraw Bilba i Froda, horror, który można opowiadać młodziutkim, siedemdziesięcioletnim hobbitom delektując się fajką i świadomoscią, że u nas w Shire takie rzeczy się nie zdarzają, więc cóż szkodzi posłuchać. Ale nie może być zbyt przerażająco, bo jeszcze zaszkodzi na trawienie i ta Przekąska Pokolacyjna nie będzie tak przyjemna jak powinna być.

Wednesday, 16 September 2015

Postanowienie noworoczne

Prastara tradycja innymi słowy. Na ogół styczniowa, ale ja zawsze wolałam nowy rok szkolny od kalendarzowego.

Nic więc nie stoi na przeszkodzie, aby takie postanowienie poczynić. Skoro nie kupuje już człowiek nowiutkich zeszytów ani długopisów z tym poczuciem nowego początku cóż pozostaje? Blog zamiast pamiętnika.

Moje postanowienie noworoczne wiąże się z chęcią przełamania marazmu/kryzysu czytelniczo/pisarskiego. Postanowiłam mianowicie, że będę pisać notkę o każdej książce przeczytanej w tym roku szkolnym. Choćby miało to być po prostu kilka słów dla pamięci a nie poważny tekst krytycznoliteracki.

Nie jest to postanowienie, które byłoby zbyt wymagające jeśli sądzić po stanie mojego wyzwania czytelniczego na goodreads, ostrzegam lojalnie. Osiągnęłam fazę, w której wolę nie sprawdzać, ile też książek mi brakuje aby dotrzymać tempa obietnicy. A nigdy nie było to wyzwanie godne sprintera lekturowego.

Wkrótce inauguracja - tekst o Ghost stories of an Antiquary. (Czy mówiłam że będzie zawsze super ambitnie? Nie mówiłam. I dobrze).

Teksty mogą być po polsku i po angielsku, bo nie umiem zdecydować i już.

No to zaczęłam.