Thursday 5 November 2015

Koniec końców cicer cum caule

Czyli moje wrażenia z wędrówki po moim księgozbiorze. Nie jest wcale tak imponujący jak bym chciała i z pewnością nie dorównuje rozmachem księgozbiorom prawdziwych moli książkowych w rodzaju nie wiem

biblioteki Neila Gaimana





Nie jest też tak uporządkowany jak bym chciała, a bynajmniej nie cechuje się artystowskim nieładem właściwym dla księgozbiorów prawdziwych ekscentryków w rodzaju nie wiem

biblioteki Nigelli Lawson





Jest to zwykła biblioteka bałaganiarska w klasyczny, pozbawiony wdzięku sposób, będący równocześnie źródłem frustracji. Powyżej pewnego poziomu stert i stosów osiąga się jedynie pełnię chaosu. No ale na ten temat można wszak snuć marzenia. Że kiedyś, w dalekiej przyszłości, kiedy już odziedziczę spadek po dalekim krewnym z Argentyny i dostanę dom z ogrodem i tajemniczym strychem; a potem ekspediuję z domu wszystkie misie, samochodziki i plastikowe syrenki - wtedy właśnie zdołam zaprowadzić Idealny Ład, wyższy porządek Zen i inne takie.
Po raz pierwszy ujęłam jednak w słowa inną rzecz, która mnie w moim księgozbiorze niepokoiła. Chodzi właśnie o to, że on jest bałaganiarski na wielu poziomach, także wewnętrznym. I na to nie widzę rady, Jest kompletnie chaotyczny, pozbawiony jakiejkolwiek logiki. Jeżeli rację ma Padma, kiedy w Mieście książek pisze że każda biblioteka prywatna jest unikalnym odbiciem pasji właściciela to moja jest potężnym świadectwem chaosu jedynie. Tu już nawet marzenia nie pomogą (co najwyżej wspomogą chaos). Chaotyczność sprawia też, że jest to księgozbiór powierzchowny, Jeśli stanowi odbicie czegokolwiek to jest to raczej odbicie mojego zespołu pchły z ADHD, skakania z kwiatka na kwiatek jeśli o książki chodzi. I tu przestaję snuć myśli bo doprowadzają mnie jedynie do smętnych wniosków w rodzaju braku jakiejkolwiek pasji, którą bym pogłębiała z należytym zapałem. Dziewiętnastowieczne memuary Henrietty z Działyńskich obok książek kucharskich.  Jak one tam trafiły? Henrietta nawet nie lubiła gotować. (Jeśli powyższe zdania sprawiają wrażenie - jak by to ujęła Musierowicz - "miłego" chaosu to chciałabym zapewnić, że miły to ostatnie słowo na jakie miałaby ochotę widząc moją bibliotekę. Z drugiej strony - może to i dobrze. Różne rzeczy można o mojej bibliotece powiedzieć. Miła nie jest).

Próbowałam podążyć wzorem różnych takich uduchowionych, którzy twierdzą, że porządek na zewnątrz sprzyja porządkowi wewnątrz.  Próbowałam zaprowadzić porządek w złudnej nadziei, że może odnajdę metodę w tym szaleństwie, jakiś ukryty ład i świadectwo, że mój mózg, dla mnie samej źródło zaskoczeń, podąża za jakimiś pasjami bez mojej wiedzy ;)

Jedyne co osiągnęłam to pewien rodzaj złośliwej satysfakcji, kiedy postawiłam Tuwimowskie Cicer Cum Caule na półce "Eseje, filozofia i inne takie humanistyczne, które nie pasują nigdzie indziej". Czasem mam wrażenie, że to najlepiej opisuje całą moją bibliotekę (z wyjątkiem tych kilku książek o fizyce i jeszcze kilku z biologii i jeszcze...). Są dni, kiedy nie mam nic przeciwko temu, Ale są też takie, kiedy mnie to smęci i smędzi. I dziś jest właśnie taki dzień, dzień książkowego marudy.
Chciałam wybrać książkę a skończyłam w odmętach egzystencjalnych. I koniec końców zdecydowałam się na następną książkę o Simonie Serrailler - na moim Kindlu.


Na łez otarcie i pociechę - biblioteka bibliotek czyli

biblioteka profesora Richarda Mackseya



Myślę, że nawet Jan Tomkowski, marzący o zamieszkaniu w niewidzialnej Bibliotece uznałby, że ta stanowi niezły wstęp i rozbiłby swój namiot.

Wg BookRiot Profesor Macksey jest autorem książek i bardzo popularnym wykładowcą na Uniwersytecie Johna Hopkinsa. Jest też (jak widać na załączonym obrazku) właścicielem jednej z największych prywatnych bibliotek w stanie Maryland - łącznie około 70000 książek, rękopisów i dzieł sztuki. Kurs Mackseya na temat Prousta cieszy się legendarną sławą wśród studentów, a seminaria magisterskie często odbywają się właśnie w tej bibliotece.
No i właśnie o to chodzi. W TYM szaleństwie jest metoda.